czwartek, 4 lutego 2016

Zabawy z bronią


                             Co roku w Niemczech w różnego rodzaju strzelaninach ginie ok. 380 osób. W Wielkiej Brytanii liczba ta wynosi 68 a w Japonii - 39 osób. W USA statystyki rejestrują ponad 11 tys. śmiertelnych ofiar napadów i porachunków dokonywanych z bronią w ręku; codziennie od kuli ginie tam ponad 30 osób. Amerykanie to jedyna nacja na świecie, której członkowie z taką zaciętością wybijają się nawzajem. Dlaczego? To pytanie zadaje sobie od jakiegoś czasu cała masa amerykańskich ekspertów, socjologów i badaczy tamtejszej kultury. Jest ono także punktem wyjścia znakomitego dokumentu "Zabawy z bronią", wstrząsającego obrazu amerykańskiej obsesji na punkcie broni i przemocy. 

                                Reżyser filmu, Michael Moore, kilkakrotnie nawiązując do tragedii, jakie rozegrały się w szkole Columbine (gdzie dwójka nastolatków rozstrzelała 12 i raniła 25 swoich kolegów) i w jego rodzinnym miasteczku Flint (w którym 6-latek zabił ze znalezionej w mieszkaniu wujka broni swoją rówieśnicę), kolejno obala mity i teorie na temat tego, co stało się przyczyną ogromu przemocy w Ameryce, szczególnie wśród młodzieży. Okazuje się, że wcale nie jest to krwawa historia kraju (Niemcy dokonali przecież dużo poważniejszej masakry) czy ilość posiadanej broni (w Kanadzie jest jej proporcjonalnie równie dużo). Nie ma co winić także brutalnych filmów czy gier komputerowych (bowiem w ich eksploatowaniu Japończycy biją Amerykanów na głowę), ani muzyki Marylin Mansona (bo to bardzo facet, który od przemocy ostro się odżegnuje). Ci, co zwalają sytuację na barki rosnącego bezrobocia także są w błędzie - w innych wysoko rozwiniętych krajach jest ono przecież często o wiele większe niż w USA.
Interesujące jest przedstawione w filmie porównanie Amerykanów do ich sąsiadów, Kanadyjczyków. Choć mieszkańcy Kanady posiadają podobną ilość broni, również nęka ich bezrobocie a społeczeństwo zróżnicowane jest rasowo, nikt nie robi tam masakr w szkołach i na ulicach. Wszelkie nieporozumienia tamtejsi ludzie nauczeni są rozwiązywać pokojowo, nie stresują się, nie trzymają naładowanych pistoletów pod poduszkami, nie zamykają drzwi od domu. "Zamykając drzwi czynimy z siebie więźniów" - mówią. Przecież jak ktoś chce się włamać, wejdzie do domu tak czy inaczej.
Wielkim atutem "Zabaw z bronią" jest fakt, że jego twórca nie krytykuje na oślep, nie stara się udowodnić, że Amerykanie to chory naród i nie miesza go z błotem. Wręcz przeciwnie, z troską i wielkim patriotyzmem usiłuje dociec, gdzie tkwi przyczyna, by sprawić, by jego kraj stał się lepszym i bardziej normalnym miejscem. Moore nie chce siedzieć z boku i przyglądać się upadkowi swoich rodaków: "Wszystko co dzieje się w tym kraju, wszystko co robi mój rząd powinno mnie obchodzić. Nie chcę patrzeć na to z założonymi rękami i mówić, że nie mam z tym nic wspólnego".


     Żeby jednak zbytnio nie przygnębić widza swoimi oskarżeniami i powagą tematu, reżyser zręcznie i ledwo zauważalnie lawiruje pomiędzy horrorem, patosem a humorem, dodatkowo używając dynamicznego montażu i różnorodnej stylistyki. Wie, że humor to silna broń i używa go dość często. Zdaje sobie sprawę, że jeśli pozostawiłby widzów w depresji, sparaliżowałaby ich i nie wywołała żadnego działania, utrwalając tylko przekonanie o bezsilności wobec okropieństwa świata. Dlatego zdecydował się ich rozśmieszyć, zdystansować a czasem nawet rozwścieczyć, ustawicznie zmuszając do silnego przeżywania tego, co pokazuje na ekranie. To szansa na to, by przynajmniej kilka osób wyszło z kina mówiąc "zróbmy cos z tym!".
 

Być może nie jest to obraz obiektywny, bo Moore jako czynny działacz społeczny otwarcie wyraża współczucie, na swój sposób ocenia pewne sprawy. "Zabawy z bronią" prezentują jego subiektywny punkt widzenia, pewne osobiste teorie. Nie twierdzę, że naginał fakty, ale na pewno dopasowywał je do swoich tez, dzięki czemu wszystko wygląda tak jak sobie zaplanował. Oglądając film nie myśli się jednak o tym, bo ważniejsze od odpowiedzi są tu stawiane pytania i samo jątrzenie problemu w jakże istotnym dla historii USA okresie. To film, obok którego nie można przejść obojętnie i którego z pewnością nie wolno przegapić.

The Wall


"The Wall" jest opowieścią o samotności. Opowieścią o Pinku, który przez lata otacza się murem izolacji. Album o tym samym tytule ukazał się pod koniec listopada 1979 roku. W niesamowitym tempie zdobył listy przebojów, a kawałek "Another Brick In The Wall - Part 2" do dziś pozostaje znany wszystkim - poczynając od totalnych laików. Niedługo potem powstała ilustracja muzyczna, ale nie byle jaka, za kamerą staje bowiem Alan Parker, mający na swym koncie takie dzieło, jak choćby "Midnight Express". Obraz mroczny i przygnębiający, mogący być zapowiedzią tego, czego można się spodziewać po "Ścianie".


                                  Najpierw garść faktów. Na "The Wall" składają się: film z Geldofem, sekwencje animowane i muzyka z albumu Pink Floyd o tym samym tytule. Co do muzyki - jest drobna różnica w stosunku do albumu, na którym jednak nie wszystko się zmieściło, za to znalazło sobie miejsce w filmie (a także na koncertach). W przypadku innego utworu ma miejsce sytuacja odwrotna - jeśli chce się go posłuchać, należy uruchomić zestaw stereo, a nie kino domowe.


                                  Jest to historia odnoszącego sukcesy muzyka rockowego, zwanego dalej Pink. Siedzi w hotelowym pokoju, rozmyśla o przeszłości i teraźniejszości, przy czym stopniowo popada w obłęd. Wspomina wszystko, co spotkało go od narodzin, poprzez utratę ojca (Pink senior poległ za ojczyznę na wojnie), nadopiekuńczą matkę, szkolne niedole, seks, zdradzającą żonę... Krótko mówiąc, przedmiotem tej zadumy jest życie - czasem w wersji standard (bo komu nie przyprawiono rogów), a czasem w wersji de luxe (gdy w grę wchodzą groupies, drogie zabawki i narkotyki). Jest to historia lęku, emocjonalnego okaleczenia, alienacji, egoizmu, a w końcu - szaleństwa. Historia pełna wymowy antywojennej i sprzeciwu wobec totalitaryzmu. 
Całość jest opowiedziana w depresyjno-maniakalnym stylu. Wściekłość przeplata się z melancholią, ale nie dzieje się tak w sposób równomierny. Gdyby ktoś pofatygował się i narysował wykres, w którym kolor niebieski oznaczałby melancholię, a czerwony agresję – początek filmu byłby przeważnie błękitny, druga połowa natomiast pałałby purpurą.Wstawki animowane stanowią siłę tego obrazu. Doskonale współgrają z muzyką, przy czym są zrealizowane genialnie. Dialogi są szczątkowe, ale Bob Geldof został zakontraktowany nie tylko na wykorzystanie jego oblicza, więc można go usłyszeć, jak śpiewa w jednym, czy dwóch momentach. Do tego scena, w której apodyktyczny nauczyciel wyrywa młodemu Pinkowi zeszyt i przed całą klasą odczytuje jego "grafomańską poezję", która dla każdego fana okazuje się tekstem pewnego hitu Pink Floyd - cóż, taki detal, a jak cieszy. 


Jak to często w polskich przekładach bywa - źle przetłumaczono tytuł. Może, gdyby zadanie przetłumaczenia tytułu powierzyć komuś, kto ma coś wspólnego z literaturą, na przykład poecie, a nie angliście z ukończoną translatoryką, nie byłoby tej fuszerki. Wyraz "ściana" sugeruje schronienie, ale też okna, sufit, drzwi i wiszące na haczykach obrazki. Nie ma natychmiastowego skojarzenia z niemożliwą do przebicia barierą. Niestety, proszę państwa, wbrew temu, co usiłuje się nam wmówić, tytuł tego dzieła brzmi "Mur". Podsumować mogę krótko - album Pink Floyd, po przerobieniu na film, bynajmniej nic nie stracił, a bez wątpienia sporo zyskał. Różnice między dwoma dziełami są dostatecznym pretekstem, aby dać zarobić artystom i nabyć zarówno film, jak i sam album. I choć wypadałoby wskazać jakieś niedociągnięcie - nie potrafię. Ten obraz jest tak bliski doskonałości, jak to tylko możliwe w tym nieszczęsnym świecie. Mogę co najwyżej zgłosić zażalenie na polski tytuł.