czwartek, 4 lutego 2016

The Wall


"The Wall" jest opowieścią o samotności. Opowieścią o Pinku, który przez lata otacza się murem izolacji. Album o tym samym tytule ukazał się pod koniec listopada 1979 roku. W niesamowitym tempie zdobył listy przebojów, a kawałek "Another Brick In The Wall - Part 2" do dziś pozostaje znany wszystkim - poczynając od totalnych laików. Niedługo potem powstała ilustracja muzyczna, ale nie byle jaka, za kamerą staje bowiem Alan Parker, mający na swym koncie takie dzieło, jak choćby "Midnight Express". Obraz mroczny i przygnębiający, mogący być zapowiedzią tego, czego można się spodziewać po "Ścianie".


                                  Najpierw garść faktów. Na "The Wall" składają się: film z Geldofem, sekwencje animowane i muzyka z albumu Pink Floyd o tym samym tytule. Co do muzyki - jest drobna różnica w stosunku do albumu, na którym jednak nie wszystko się zmieściło, za to znalazło sobie miejsce w filmie (a także na koncertach). W przypadku innego utworu ma miejsce sytuacja odwrotna - jeśli chce się go posłuchać, należy uruchomić zestaw stereo, a nie kino domowe.


                                  Jest to historia odnoszącego sukcesy muzyka rockowego, zwanego dalej Pink. Siedzi w hotelowym pokoju, rozmyśla o przeszłości i teraźniejszości, przy czym stopniowo popada w obłęd. Wspomina wszystko, co spotkało go od narodzin, poprzez utratę ojca (Pink senior poległ za ojczyznę na wojnie), nadopiekuńczą matkę, szkolne niedole, seks, zdradzającą żonę... Krótko mówiąc, przedmiotem tej zadumy jest życie - czasem w wersji standard (bo komu nie przyprawiono rogów), a czasem w wersji de luxe (gdy w grę wchodzą groupies, drogie zabawki i narkotyki). Jest to historia lęku, emocjonalnego okaleczenia, alienacji, egoizmu, a w końcu - szaleństwa. Historia pełna wymowy antywojennej i sprzeciwu wobec totalitaryzmu. 
Całość jest opowiedziana w depresyjno-maniakalnym stylu. Wściekłość przeplata się z melancholią, ale nie dzieje się tak w sposób równomierny. Gdyby ktoś pofatygował się i narysował wykres, w którym kolor niebieski oznaczałby melancholię, a czerwony agresję – początek filmu byłby przeważnie błękitny, druga połowa natomiast pałałby purpurą.Wstawki animowane stanowią siłę tego obrazu. Doskonale współgrają z muzyką, przy czym są zrealizowane genialnie. Dialogi są szczątkowe, ale Bob Geldof został zakontraktowany nie tylko na wykorzystanie jego oblicza, więc można go usłyszeć, jak śpiewa w jednym, czy dwóch momentach. Do tego scena, w której apodyktyczny nauczyciel wyrywa młodemu Pinkowi zeszyt i przed całą klasą odczytuje jego "grafomańską poezję", która dla każdego fana okazuje się tekstem pewnego hitu Pink Floyd - cóż, taki detal, a jak cieszy. 


Jak to często w polskich przekładach bywa - źle przetłumaczono tytuł. Może, gdyby zadanie przetłumaczenia tytułu powierzyć komuś, kto ma coś wspólnego z literaturą, na przykład poecie, a nie angliście z ukończoną translatoryką, nie byłoby tej fuszerki. Wyraz "ściana" sugeruje schronienie, ale też okna, sufit, drzwi i wiszące na haczykach obrazki. Nie ma natychmiastowego skojarzenia z niemożliwą do przebicia barierą. Niestety, proszę państwa, wbrew temu, co usiłuje się nam wmówić, tytuł tego dzieła brzmi "Mur". Podsumować mogę krótko - album Pink Floyd, po przerobieniu na film, bynajmniej nic nie stracił, a bez wątpienia sporo zyskał. Różnice między dwoma dziełami są dostatecznym pretekstem, aby dać zarobić artystom i nabyć zarówno film, jak i sam album. I choć wypadałoby wskazać jakieś niedociągnięcie - nie potrafię. Ten obraz jest tak bliski doskonałości, jak to tylko możliwe w tym nieszczęsnym świecie. Mogę co najwyżej zgłosić zażalenie na polski tytuł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz